Norwegowie mawiają, że nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania. Ubiegłego weekendu kolejny raz miałem okazję przekonać się o prawdziwości tych słów. Gnając po 4 rano, na Gierkówce lało jak z cebra. Czy w taką pogodę powinno się chodzić w góry? Odpowiedź może być tylko jedna. Tak, i to często!
Sobotnie prognozy pogody dla Pilska były bezwzględne! Chmury, opady deszczu, 2 stopnie Celsjusza i wiatr 30 km/h. Tak typowa jesienna aura większość ludzi zamknęłaby w domu przed telewizorem, konsolą lub komputerem. Nie nas! Taka właśnie pogoda jest dla kochających góry tym samym, czym plac zabaw dla małych dzieci. Radosnym miejscem do ćwiczenia własnej kreatywności.
Ponieważ w szczególności interesował mnie rekonesans stoku narciarskiego Pilsko-Jontek, zaczęliśmy wejście od strony wodospadów. Okazało się, że pod wyciągiem stok snowboardowy jest pięknie naśnieżony. Teraz rozumiem skąd pomysł na armatki śnieżne już 1 listopada! Po stoku szusowały pierwsze grupy narciarzy, a ja przechodząc przez świetnie wyratrakowany śnieg żałowałem że nie wziąłem snowboardu. Cóż…, następnym razem!
Wchodząc w doborowym towarzystwie szybko zdobywaliśmy wysokość. Szybciej niż mogłoby się wydawać weszliśmy do schroniska na Hali Miziowej gdzie piwo grzane bez miodu przekonało mnie o tym że warto szybko opuścić to miejsce i dalej wchodzić na szczyt szlakiem równoległym ze stokiem narciarskim. Na wysokości 1557 metrów przenikliwy wiatr z opadami śniegu dawał do zrozumienia, że również szczyt nie jest dobrym miejscem do zatrzymywania się na dłużej. Ubrani lekko zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zeszliśmy na szlakiem żółtym który pomimo kilku miejsc widokowych okazał się wyborem o smaku grzańca na Hali Miziowej. Bez miodu.
Obowiązkowym elementem przy zejściu z góry jest zupa w schronisku podczas której czytając krytyczne komentarze na temat mojego poprzedniego wpisu dowiedziałem się, że niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru. Ten z kolei szybko został poprawiony po przez piękne widoki zachodu słońca. Z rana majestatyczne mgły, a wieczorem przepiękny zachód w intensywnie nasyconych kolorach których niestety nie widać zdjęciach. Cóż…, aby zobaczyć takie widoki trzeba iść w góry, a nie oglądać internety!
Drugiego dnia wstaliśmy o piątej rano, choć już w trakcie nocy kilkukrotnie obudziły mnie porywy wiatru. Podwójna espresso z cukrem i kawałek piernika stanowiły kompletne śniadanie. Delektując się wolną chwilą po której musiałem wejść za kółko, w tle słychać było huk wiatru. Byłem już ubrany, mając w plecaku wszystko co potrzebne. Głośny świszczący dźwięk szalejącej wichury na zewnątrz, który przedzierał się przez szczeliny starych drzwi wyjściowych sprawił, że gotowy do wyjścia stanąłem przez chwilę tuż przed zamkniętymi drzwiami. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze 10 lat temu w taką pogodę za wszelką cenę wolałbym zostać w domu. Tego dnia wiatr choć szalał z siłą mogącą złamać nie jedną inicjatywę, dla mnie był przyjazny niczym wesoły dźwięk szczekającego psa w reakcji na hasło „idziemy na spacer?”. Był energiczny, ale wesoły. Zapraszający do beztroskiej zabawy.
Biorąc pod uwagę, że prognozy niedzielne zapowiadały dwa razy silniejszy wiatr i dwa razy więcej opadów moja propozycja zakładała wejście na Babią Górę. Nie wszyscy mieli tyle czasu więc jako cel alternatywny obraliśmy Krawców Wierch. Po wyjściu z samochodu zaparkowanego obok kościoła w Glince rozpoczęliśmy strome wejście w kierunku Kubiesówki. Kondycyjne podejście dało do zrozumienia, że choć szczyt dziś ma tylko 1084 metry to będzie okazja żeby się spocić. Szybko zdobyta wysokość pozwoliła rozkoszować się pięknym zimowym pejzażem podczas którego w trakcie śnieżycy mieliśmy okazję robić pierwsze ślady śniegu na szlaku. Szlaku, który był zupełnie pusty.
W trakcie niedzielnego, 2 godzinnego wejścia na Krawców Wierch nie spotkaliśmy absolutnie nikogo. Takie góry właśnie kocham. Dzikie, puste, bez śladu człowieka, a jednak żywe które dają do zrozumienia, że dużo się tu dzieje. A działo się całkiem sporo, bo idąc szlakiem co i rusz zachwycaliśmy się krajobrazem zimy w polskich górach.
Podchodząc do schroniska PTTK na Krawców Wierch towarzyszyło mi silne przeczucie że schronisko jest absolutnie puste. Na horyzoncie nie widać było śladów życia. Po wejściu jednak okazało się, że w środku panuje klimat niczym na dawnych jarmarkach. Od razu polubiłem to miejsce i choć wszystkie stoły były zajęte, pewna grupa ustąpiła nam ławkę, a ja już po kilkunastu minutach przekonałem się że urocza Pani podaje pysznego grzańca. Oj taaak. Pyszne! Gorące, rozlewające się po moich ustach piwo z miodem i goździkami dało mi do zrozumienia, że to miejsce odwiedzę wkrótce priorytetowo! Choć schronisko stare niczym poglądy na świat niejednego rodzica, to jednak doświadczone wie czym zaskarbić sobie serce turystów. Któż nie kocha korzennego grzańca który magicznie zimą pity w górskiej bacówce sprawa jak gdybyśmy byli w zupełnie innym świecie? Albo wyrazistego w smaku oscypka na którego myśl od razu przychodzą tańce w góralskich strojach? Dobre jedzenie jest równie ważne niczym dobra pogoda podczas długo oczekiwanych wakacji. Z tym chyba zgodzi się każdy. Kończąc tą relację zapraszam do obejrzenia zdjęć:
Ale cudowne widoki. Szkoda, że jestem takim słabiakiem i nigdy pewnie nie będę tak chodzić wśród takich widoków.
Z chodzeniem w góry sytuacja wygląda podobnie jak z bieganiem. Na początku męczy, później zaczyna dawać przyjemność, a po pewnym czasie staje się integralną częścią naszego JA. Wtedy staje się niezbędne do życia jak picie, jedzenie czy oddychanie. Natomiast nawet i dla słabiaków są łatwe stoki narciarskie, czy szlaki z których możemy cieszyć oczy pięknymi widokami na góry.